Moja wrażliwość wyostrzyła się na pustosłowie

Przepytuje mnie Agnieszka Sroczyńska Kostuch. Odpowiadam m.in. tak: „Moje obecne miniatury to efekt długoletniej pracy nad słowem. Co prawda nigdy nie byłem wylewny w swoim pisaniu, ale po dojściu do takiej skrótowości stałem się w pewnym momencie zaniepokojony o odbiór czytelnika”. Zapraszam do przeczytania całego wywiadu.

 

 

Agnieszka Sroczyńska Kostuch: Co uważasz za swój właściwy debiut literacki? 

Ks. Jerzy Hajduga: Moje pisanie zacząłem od wierszy. Nie od pamiętnika, nie od prozy, jak wielu moich znajomych. Dlaczego? Po raz pierwszy zadaję sobie to pytanie i chyba znam odpowiedź. Z cichości książek zostałem wywołany do wierszy, aby je głośno interpretować na konkursach recytatorskich, akademiach czy wreszcie w szkolnych grupach teatralnych. Nawet jeszcze w szkole średniej, w której już sam zacząłem pisać.

 

Pierwsza miłość, pierwsza przyjaźń, pierwsze wyznanie zapisane wierszem. I pierwsza pokusa, by coś wysłać swojego do redakcji pism młodzieżowych. Wysłałem do „Na przełaj” i ujrzałem tam swój wiersz opublikowany w Klubie Młodych Autorów. Zacząłem publikować i w „Radarze” (również coś z prozy i recenzje), poznawać piszących rówieśników. Nowe znajomości, spotkania, dyskusje na wieczorach autorskich. A to wszystko w Krakowie. I wreszcie publikacja w „Tygodniku Kulturalnym”, gdzie dział poezji prowadził znakomity poeta Tadeusz Nowak. Mój właściwy debiut, do dzisiaj tak uważam – i jestem dumny z tego faktu.

 

W którym to było roku?

Życie zakonnika-wędrownika, mniej więcej co trzy lata w innej miejscowości, zmusiło mnie do pozostawienia w domu rodzinnym wielu książek i swoich „literackich wyprawek”. Ale oczywiście „Tygodnik Kulturalny” zabieram ze sobą. 49 numer, Warszawa, 6 grudnia 1987. Aż cztery moje wiersze. Wtedy już byłem kapłanem – od 30 maja 1987 roku.

 

Rok 1987 jest dla mnie bardzo ważny w życiu duchowym i literackim. Umiera mi mama dwa miesiące przed święceniami kapłańskimi, na które dumnie czekała (mniej ojciec). Powstał wiersz Mama zmarła, zauważony przez redakcje pism i recenzentów moich tomików. Do „Tygodnika Kulturalnego” wysłałem nowy, do którego przymierzałem się i przymierzam nieustannie. Brzmiał on pierwotnie tak:

 

 ***

Pamięci Matki

 

Z wypalonej świecy zwisa

wosk – z pateny

mokry włos kapłana

 

jest czas

jest wieczność

jak pogrzeb matki

 

W jakim sensie wciąż do niego „się przymierzasz”? Poprawiasz? Tworzysz jego nowe wersje?

Dla mnie samego bardzo mocna jest strofa pierwsza, może istnieć bez drugiej. Druga tylko przypomina powód powstania tego wiersza.

 

Obraz „z pateny mokry włos kapłana” budzi we mnie za każdym razem inną refleksję nad moim stanem duchowym, zwłaszcza w liturgii Wielkiego Czwartku i Wielkiego Piątku. Pojawił się również po śmierci naszego Papieża Jana Pawła II. Nawet zastąpiłem drugą strofę nową, by się podzielić z czytelnikiem swoim przeżyciem Jego śmierci.

 

Zwykle swoje wiersze opublikowane zostawiam w spokoju. Chociaż, przyznaję, był taki okres w moim pisaniu, gdy wracałem do starych wierszy i chciałem poprawiać. Był to, dzięki Bogu, krótki okres, raczej związany z niemocą twórczą. Ta niemoc nawet mnie przeraziła i wziąłem się do roboty. Jakby odnowa.

 

To ciekawy temat – kwestia nie tyle prawa autora, co sensu przerabiania wcześniej napisanych tekstów. Tadeusz Różewicz, mój największy autorytet w dziedzinie poezji, skłaniał się w drugą stronę. Tak o tym mówił: „Zapytałem kiedyś profesora Tadeusza Kłaka, czy mogę teraz przerabiać i poprawiać moje dawne wiersze…? Odpowiedział z uśmiechem: «Poeta, póki żyje, ma prawo wprowadzać zmiany i poprawki, ale nie powinien». – Czemu? – zapytałem – przecież pierwotne teksty istnieją i są dostępne dla naukowców i czytelników”. Może jednak pora zakwestionować nienaruszalność, nietykalność wiersza – póki jego twórca żyje. Nie wiem, nie mam pewności.

Ktoś kiedyś powiedział, że poeta jest autorem swojego jedynego wiersza, reszta to już kalka. Też takie mam odczucie, a wszystkie wiersze coraz bliższe mi. Nie poprawiam, chyba że opuszczę w wyborze, jak mi się zdarzyło w Rozerwaniu nieba.

 

Debiut prasowy był dla Ciebie bardzo ważny, a jak wspominasz debiut książkowy – dwa lata później?

Tak, to był rok 1989. Nakładem krakowskiego Wydawnictwa Miniatura ukazała się moja pierwsza książka z wierszami napisanymi przed wstąpieniem do zakonu, ale głównie napisanymi już w zakonie. Książkę zredagowała moja przyjaciółka z lat „Radaru”, Zdzisława Zegadłówna, która wówczas wraz ze swoim mężem Mieczysławem Mączką założyła i prowadziła Miniaturę. To był taki przyjacielski gest z ich strony.

 

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem swoją książkę w księgarni, uczucie nie do zapomnienia. I pierwsze recenzje. Książka została zauważona, co mnie najbardziej ucieszyło. Ale też to był dobry czas dla poetów w sutannie. Wysyp ich książek, rozczytywanie się w poezji ks. Jana Twardowskiego. Mój tomik wyróżniał się wśród nowych księży piszących. We wstępie Zegadłówna napisała m.in.: „Postać św. Augustyna ma dla Jerzego Hajdugi znaczenie szczególne. W jego drodze ku Bogu znalazł autor wskazówki i podobieństwa. Próżno jednak szukać w wierszach apoteozy świętego, bo ta poezja stroni od słów wzniosłych i z pozoru uduchowionych. […] Wiersze są krótkie, oszczędne. Urywają się tuż przed oczekiwanym końcem. Nie ma wspólnego końca. Dopisujemy go we własnych sumieniach”. Do dzisiaj tak mam, a nawet jeszcze bardziej oszczędnie w słowach, gdy piszę wiersz.

 

No tak, zapracowałeś wręcz na własną nazwę wiersza – hajdugan, który charakteryzuje się bardzo skondensowaną treścią, skrótowością, wieloznacznością zamkniętą w zaledwie kilku wersach. Z czego wynika ta tendencja do odbierania sobie słów?

Moje obecne miniatury to efekt długoletniej pracy nad słowem. Co prawda nigdy nie byłem wylewny w swoim pisaniu, ale po dojściu do takiej skrótowości stałem się w pewnym momencie zaniepokojony o odbiór czytelnika.

 

Czytelników znalazłem na Facebooku, oczywiście piszących wiersze. Zauważyli mnie i pomagali uwagami. Ale jest też grupa osób, która wręcz błaga, bym się rozpisał dla dobra mojego pióra. Ta uwaga siedzi we mnie, wręcz prowokuje do napisania wiersza w innej formie. Uwaga dla mnie ważna i słuszna. Przecież nie mogę dojść do napisania wiersza bez słowa. Chociaż takich wierszy mam coraz więcej.

 

A odpowiadając na pytanie, z czego wynika ta tendencja do odbierania sobie słów – chyba jest wiele powodów. Na pewno wszystko zaczęło się od czytania haiku. Sam zacząłem pisać w tej dykcji. Moja wrażliwość wyostrzyła się na pustosłowie także poprzez słuchanie kazań księży. I tu zacząłem dbać o słowo, unikać frazesów typu „współczesny człowiek”. I w tej dziedzinie doszedłem do głoszenia krótkich homilii, co też się parafianom spodobało.

 

Kiedyś zapytałam Cię, dlaczego na okładkach swoich tomów nie poprzedzasz imienia i nazwiska skrótem „ks.”. Zdziwiłeś się, że to ma dla mnie jakieś znaczenie. Są dwie szkoły czytania wierszy: pierwsza – w oderwaniu od biografii autora i druga – biorąc ją pod uwagę. Mnie bliżej do tej drugiej. Ale to tylko jeden z powodów, dlaczego używanie tego skrótu jest dla mnie ważne. Drugi jest nawet ważniejszy – według mnie to rodzaj świadectwa, przyznawania się do wybranej drogi. A może ta wrażliwość wynika też z deficytu (moim zdaniem) dobrze piszących poetów stanu duchownego. Z czego wynikł taki wybór podpisywania swoich książek?

Zaczęło się tak już od pierwszej mojej książki, mimo pobożnego tytułu Nawrócenie św. Augustyna. Wiersze wybrała wraz z tytułem wspomniana Zdzisława Zegadłówna, prywatnie osoba niewierząca. Z czasem zaczęły się ukazywać tomiki duchownych też bez „ks.” przed nazwiskiem. Wyjątkiem były i chyba są wydawnictwa religijne. Uważam, że wystarczy wspomnieć w biogramie. Chociażby dla samego faktu, że zwykle do tych książek tylko z tego powodu wielu nie zaglądało. Tak było kiedyś, a co dopiero dzisiaj. Wcześniej, kartkując książki przed zakupem, wychodziłem z założenia: niech same wiersze przemówią.

 

Czym jest dla Ciebie pisanie wierszy?

Pisanie wierszy jest dla mnie odruchem naturalnym, a nawet – rzekłbym – odruchem powołania. Pamiętam pierwsze lata w klasztorze, gdy nawet przestraszyłem się faktu niemocy twórczej. W nowych warunkach, za murami, długo nie mogłem znaleźć języka dla swoich wierszy. Z nową duszą, już nie na ramieniu, wreszcie zacząłem się rozpisywać. I to była wielka radość, radość dziecka. Podziękowałem Panu Bogu, do dzisiaj dziękuję.

 

Na co dzień częściej doświadczasz siły słów czy ich kruchości?

Słowo zawsze jest dla mnie najważniejsze. Gdy odczuwam jego kruchość, to od zewnątrz. Niestety, na co dzień więcej w słowie kruchości. Więc podnoszę, pielęgnuję. Może i stąd coraz mniej słów w moich wierszach. Dziękuję za pytanie. Otworzyłaś mi oczy.

 

Rozmawiała: Agnieszka Sroczyńska Kostuch.

Wywiad został opublikowany w „Przewodniku Katolickim” nr 47/2020.

Jedna myśl na temat “Moja wrażliwość wyostrzyła się na pustosłowie

Możliwość komentowania jest wyłączona.