Krakus na ziemi lubuskiej

 

Powiedziałem sobie: Człowieku, włącz się w to sacrum, bo ono nie musi być na kolanach, może być w każdym miejscu. Nie musisz nawet klęczeć. Z Jerzym Hajdugą rozmawia Hanna Kaup.

 

 

HANNA KAUP: Jak czuje się krakus na ziemi lubuskiej?

JERZY HAJDUGA: Początki tu były trudne. Jestem krakusem od dziecka i wstąpiłem do klasztoru w swojej dzielnicy, słynnej dzielnicy na Kazimierzu żydowskim. To było późno, miałem 28 lat. W tym wieku jest już się od trzech lat kapłanem.

 

Może to był dojrzalszy wybór?

Dziś tak myślę, ale wtedy tak nie patrzyłem. Kraków jest zaraźliwy. Szybko włączyłem się w nurt literacki, także miałem co robić. Ale miałem towarzystwo raczej obojętne wobec Boga. Kawiarnie, restauracje, dyskusje, wtedy modny był taki zdrowy snobizm na książki, poezję amerykańską, rozmowy. Ale przychodzi pewien wiek, 28 lat i trzeba coś ze sobą zrobić. Część z moich znajomych pożeniło się, ustatkowało, a ja jeszcze pozostałem taki trochę szaleńczy. Zawsze czułem się o dziesięć lat młodszy. To jest ciekawe, że zawsze byłem dzieckiem wśród moich rówieśników.

 

To wynikało z charakteru, urodzenia, wychowania, obserwacji świata czy dlatego że Jureczek sobie tak wymyślił?

Chyba taki byłem. Pamiętam, że po raz pierwszy poczułem się samodzielny i pojechałem do miasta dopiero w szkole średniej, choć miałem trzy kroki do Rynku Głównego. Podstawówka na miejscu, podwórko itd., itd., więc specjalnie nie miałem potrzeb. Teraz młodzież już jest dawno w mieście centralnym, w różnych kawiarniach, dyskotekach, a ja wszedłem tam dopiero w szkole średniej. Później, jak poznawałem tych piszących ludzi, to mi się wydawało, że są w moim wieku, może troszeczkę starsi, a tu okazało się, że byłem od nich młodszy o dziesięć lat.

 

I teraz plus i minus tego, bo z jednej strony nie byłem dla nich dzieckiem, gówniarzem, byłem do rozmowy, ale z drugiej – co do jakichś przeżyć, z których się zwierzali, to było to dla mnie takie dorosłe, mocne. Ja nie miałem takich jak oni. I dopiero teraz patrzę na ten rocznik 1952: Pilch – znałem jego prozę bardzo dobrze, Marek Sołtysik…, więc ten rocznik taki burzliwy i ja w poczuciu, że jestem od nich dużo młodszy.

 

I stamtąd, z tego zaraźliwego Krakowa tu. Najpierw do Drezdenka.

Tak. To jest zakon, a my w zakonach wyboru specjalnie nie mamy. Wiedziałem, że wysyłają nas na placówki i mnie wysłali tu, do Drezdenka, po raz pierwszy po święceniach. No i było trudno, bo jest tu posmak, pozór miasta. Zwykle młodzi księża na placówkach są krótko i ja po raz pierwszy byłem tu dwa lub trzy lata. Placówki dla młodych ludzi z pomysłem to u nas właśnie Drezdenko i Ełk. Gietrzwałd jest specyficzny, bo to sanktuarium. A w Krakowie teraz zupełnie nie ma co robić. Bo ta parafia zamieniła się w miasteczko pełne banków, sklepów, hoteli, kafejek, w związku z tym coraz mniej tam ludzi mieszka i coraz mniejsze są potrzeby.

 

I pierwsze wrażenie z Drezdenka… Naprawdę brakowało mi przestrzeni. Później brakowało mi anonimowości. W Krakowie człowiek wtapiał się w tłum, kogo znał, to znał, a tutaj troszkę mnie denerwowało, że jak gdzieś coś zrobiłem, to słyszałem wszędzie „szczęść Boże” i „szczęść Boże”. Do tego trzeba było się przyzwyczaić.

 

Kiedy drugi raz tu wróciłem, ten okres w Drezdenku był piękny. Byłem już rozpoznawany, zaistniałem jako piszący, wydałem w 1989 r. tomik „Nawrócenie św. Augustyna”, uczyłem w szkole. To jest bardzo ważne, bo wtedy był kontakt z młodzieżą, a jak się nie uczy, to go nie ma. Tutaj miałem grupę – jak się okazało – bardzo zdolnych ludzi, piszących i niepiszących. Piękny, piękny okres i kontakty z Gorzowem. Krysia Kamińska nawet określiła nas jako zagłębie poetyckie. Był wtedy Zdziarski, Francuzik itd. I później znowu trzeba było opuścić Drezdenko. Ale wszędzie – ja sobie to chwalę – mogłem się realizować zwłaszcza w pisaniu. Były to czasy, kiedy ludzie żyli pisaniem, czytali, chcieli się spotykać.

 

Wspominam Mstów koło Częstochowy, bardzo dobrze Ełk, gdzie miałem swoje konkursy o Laur Pazura i stałe felietony w gazecie, pocztę literacką, także działo się, rzeczywiście. I później znów Kraków, ale już nie ten sam. To był inny Kraków – kuszący…, ale przecież jestem kapłanem, no i człowiek też wyrasta z tych wszystkich kafejek.

 

Jak już byłem na klerykacie, nagle wychodzę na moje nocne ulice w sutannie – trochę się krępowałem – ale każdy, kogo spotkałem, myślał, że mam jakiś nowy pomysł na życie. I później ten stan wojenny, dużo osób internowanych, dużo gdzieś powyjeżdżało, dużo założyło rodzinę, dużo ludzi popełniło samobójstwo, zupełna zmiana, taki trudny czas. Także ten Kraków, rok 2000–2003 to już Kraków odnowiony, kafejkowy, inny. Nie ten z dzieciństwa i młodości.

 

34 lata posługi to…

To lata bardzo bogate. Miały swoje etapy. Najpierw jak byłem młodym księdzem, to wiadomo, że to się łączy z katechezą, spotkaniami z młodzieżą, zawsze z pisaniem. Później już trochę wyłączam się z duszpasterstwa, ale nie tak zupełnie i działam na gruncie literackim. I etap ostatni związany jest z kapelaństwem szpitala. To w tym okresie pandemii. To mi na pewno utkwi do końca życia. Już nawet napisałem nowy tomik. Wydam niebawem. On nawiązuje do tego okresu i mówię tam: „uważaj na siebie”. Jest lęk i jest przeżycie. Doszło do tragedii, doświadczenie zostało dotknięte i jest „zostań”. Jaki jesteś, zostań… Bo przecież pandemia zmieniła każdego z nas. Ale tytuł dałem „Zostań”.

 

W takim razie zostańmy chwilę przy poezji. Dekadę przed krokiem w duchowieństwo był krok w poezję właśnie. Należy go uznać za etap przygotowawczy, poznawania i wyrażania swojej duchowości?

Nie, to pisanie nie ma nic wspólnego z przyszłym kapłaństwem. To był taki okres, że nawet nie chodziłem do kościoła. Byłem ministrantem w szkole podstawowej, ale przez okres szkoły średniej nawet nie chodziłem do kościoła i właśnie się rozpisywałem. Także to nie miało nic wspólnego z przyszłym wyborem.

 

Było przy tym wadzenie się z Bogiem?

Nie. I co ciekawe, jest taki wiersz, który jak ktoś dzisiaj czyta, a nie zna mnie, to myśli, że to jest wiersz napisany w klasztorze. Jest tam o murach, cegłach, a on był napisany jeszcze przed decyzją, czyli w tej swojej duchowości czułem mur, ale nie ten klasztorny.

 

Drogę kapłaństwa wybrał ksiądz świadomie, ale nie wszystko o nim wiedział. Jak to było z poznawaniem nowego?

Nie bałem się nowego. Gdzieś jest taki mit, że zakon wybiera ktoś, kto się zawiódł, np. w miłości i ucieka tam od świata. To nie tak. Dorastałem jakoś do tego. Pamiętam – nawiązując do Krakowa – te spacery, włóczęgi i wtedy zacząłem wstępować na chwilę do świątyni, a tam co krok to świątynia. Wchodziłem, miałem różne refleksje. Sam nie wiedziałem, dlaczego coś się dzieje i myślę, że tu był ten zwrot. No i zwłaszcza wybór papieża Karola Wojtyły miał wpływ na to, że wszystko wróciło.

 

Jakie były początki?

Na początku było na zasadzie: jak najdalej od Krakowa, więc wtedy wstąpiłem do filipinów, to był wielkopolski Gostyń. Chciałem odpocząć, bo w Krakowie zostać, to być w nowej szacie na starych ulicach. Trochę bałem się, czy dam sobie radę, więc wybrałem filipinów. Poznałem życiorys świętego. On był taki z humorem, zwracał uwagę na pracę z młodzieżą, więc byłem w Gostyniu. Byłem krótko i postanowiłem prawie że uciec. Wróciłem do Krakowa. Pomyślałem: „O, wreszcie u siebie”. Przychodziłem na spotkania koła młodych przy Kanoniczej, gdzie otworzyli nowy oddział, ale już czułem się zupełnie obcy. Czegoś mi brakowało. Jak ktoś się otrze o mury, chociaż chwilę, to nie jest to takie proste. Nie mogłem się odnaleźć. Niby fajnie, że wróciłeś, masz zawsze jakieś szalone pomysły, ale wróciłeś… Jednak nie do końca. I w marcu wystąpiłem, a w sierpniu poszedłem do swojego proboszcza… Moja parafia, Boże Ciało, w czym problem? Byłem sam…

 

Ks. Andrzej Draguła napisał, że Jerzy Hajduga jest poetą odważnym, nieskrywającym przed czytelnikiem swojego człowieczeństwa. To cenna opinia?

Tak, to jest bardzo cenna opinia. Jest jeszcze taka, że moja poezja jest najmniej kapłańska. W moich wierszach – co lubią czytelnicy i uznają krytycy – w tych wierszach kapłana jest mało powszechnej religijności. Bo ja, nawet gdy piszę erotyk – można go różnie odczytać i on nie musi być erotykiem – to zostaje czyste uczucie. Ważne jest, że prowokuję, ale nie do zmysłowości nie wiadomo jakiej, tylko dotykam. Unikam świadomie zwrotów biblijnych, religijnych, żeby każdy mógł znaleźć tam siebie, nawet osoba słabo wierząca lub niewierząca.

 

Za dużo Biblii i Boga niektórych odstrasza i zniechęca, dlatego pisałem językiem typowo świeckim… Ale później miałem problem, bo pisanie traktuję jako dar i to nie jest tak, że zawsze się dobrze w tym czuję.

 

Był taki okres na klerykacie, że chciałem pisać, a coś mi nie wychodziło. Wszystko jakieś sztuczne, jest ten mur. I jeszcze dochodzi Biblia. I co spróbuję napisać coś pobożnego, czuję, że to nie jest to. Pomogła mi w tym poezja księdza Jana Twardowskiego. On zaistniał mocniej gdzieś w latach 80. U niego znalazłem coś, co mi się bardzo spodobało: humor i codzienność w sacrum, a byłem nauczony, że jak symbolika, to sacrum – i nie mogłem tego połączyć. Więc jak Twardowski połączył Matkę Boską z kokiem i szpilkami, to ten obraz bardzo mi się spodobał.

 

Powiedziałem sobie, człowieku, włącz siebie w to sacrum, bo ono nie musi być na kolanach, może być w każdym miejscu. Nie musisz wtedy klęczeć. I tak powoli obraz Twardowskiego mi pomógł. Odważyłem się nie bać włączyć tę swoją świeckość w sacrum.

 

Żeby ksiądz mógł pisać poezję, to musi mieć zgodę przełożonych?

Nie, ale pytanie jest zasadne. Bo niestety było tak kiedyś, że patrzano źle na księży poetów. Nie ma co ukrywać, poezja jest związana ze zmysłowością, a z tego co się dowiedziałem, to dopiero papież Jan Paweł II jak gdyby dał zezwolenie, bo sam przecież pisał. I trochę nas tych piszących uratował, i w związku z tym pozmieniało się wiele.

 

Kiedyś było tak – nawet chyba ja miałem taki czas, związany w ogóle z kwestią pisania i publikowania – że trzeba było na początku pytać o zgodę przełożonych. Ja poszedłem swoją drogą i sam zacząłem publikować. Niektórzy się ucieszyli. Jestem księdzem, przy okazji laterańskim, a że przełożeni się na tym nie znają, to jest inna sprawa.

 

Nie zdarzyło się tak, że kiedyś biskup wzywa i mówi: „Jurek, ty mi wytłumacz, co ty tutaj nabazgrałeś?”

Nie, nie, tak nie było. Ja tak myślę w cichości, że nawet gdybym napisał coś konkretnego, obrazoburczego, to może by zareagowali, ale niestety, dużo księży nie czuje, nie zna poezji, więc dali sobie spokój, bo się boją, że się po prostu ośmieszą.

 

Tu powinnam poprosić o jakiś wiersz…

A ja, mimo że mam krótkie wiersze, to ich nie pamiętam…

 

Rozmawiała: Hanna Kaup

Całość rozmowy w biuletynie „Łączą nas ludzie i miejsca w kulturze”, Gorzów Wielkopolski 2021.