Jerzy Alski: Piąta pora roku

Można się roztopić w czasie, bo jest to pora wyjątkowa: ani zima, ani lato, ani jesień, ani wiosna. Piąta pora roku, jednocząca wszystkie urzędowe cztery w tej jednej – odczuwanej, przeczuwanej, oczekiwanej przez wszystkich, przez każdą i każdego.

 

 

Szelest jesiennych liści, brunatnych, żółtych, suchych na powierzchni, a im głębiej, tym wilgotniejszych, już zbutwiałych, a jeszcze dalej w głąb znowu suchych, zmrożonych – to historia ubiegłej jesieni. W kącie, zacienionym szarymi witkami krzewów, połać śniegu przemrażana kilka razy, pokryta lodowymi opłatkami z chrupkim trzaskiem łamiącymi się w dłoni i topniejącymi potem – gasnące już, śniegowe metamorfozy zimy. Na zwisających żółtawych gałązkach kotki i zielonkawy pył na palcach, kiedy ich dotknąć – to otwierająca już okna i drzwi tkalnia wiosny. Zaś kiedy unieść głowę… Oczy najpierw zmrużone, potem rozwierające się coraz szerzej na nieprawdopodobny błękit potokami płynący po niebie. Już nie blady, już wchodzący w tę na wieczność zapamiętaną z dzieciństwa barwę farbki do bielizny. Indygo. Obietnica przejrzystego lata – oby.

 

Jeden z zakątków parku Kasprowicza w Szczecinie dwudziestego czwartego lutego i cały rok wokół. Można się roztopić w czasie jak nigdy chyba – bo jest to pora wyjątkowa: ani zima, ani lato, ani jesień, ani wiosna. Piąta pora roku, jednocząca wszystkie urzędowe cztery w tej jednej, absolutnie nieurzędowej, natomiast odczuwanej, przeczuwanej, oczekiwanej przez wszystkich, przez każdą i każdego. Nadzieja – taką być może powinna mieć nazwę. To nawet ładne: nadzieja, wiosna, lato, jesień, zima i znowu nadzieja.

 

Do pieca, Floro, podkładaj,

a ty wiosnę opowiadaj

jeszcze trwożną, Sancta Musa;

 

Nie wymyślę wiosny trwożnej, ale wiosnę dziecięcymi paluszkami wytapiającą w śniegu tunele dla krokusów i przebiśniegów, wiosnę radośnie zaciekawioną, co z tego wyniknie – tak. Wiosnę figlarną, która sypnie nieoczekiwaną zamiecią idącym na rezurekcję i obejmie ich ciepłymi ramionami słońca, kiedy znowu wyjdą na świat w pierwszy dzień Radosnej Nowiny – przepełnieni samymi sobą i nieświadomością – przepełnieni iluminacją siebie – aż tyle nas jest w nas?

 

Aż tyle mnie w samym sobie? Aż tyle we mnie złączenia ze światem? Aż tyle związania z innym, z obcym powszednim w obcości, aż tyle współodczuwania, współcierpienia, współradości? Tak, tego poranka tak. Oby każdego poranka. Przecież wystarczy to zachować – dość w nas szkatułek na takie precjoza. Czasami chodzę na rezurekcję. Dla Radosnej Nowiny, ale nie tylko. Dla wiosny figlarnej też. Aby zobaczyć ją jak w żaden inny dzień. Zachować i pamiętać, o obcym pamiętać, o nadziei.

 

Całego siebie dać jak bukiet chabrów,

bo zawsze warto. Bo nigdy nie za późno.

Lampą dla ludzi być, a kawą dla aniołów,

których mi żal. Którym jest w niebie nudno.

 

Anioły są kodeksowe, a życie – nie. Nieustannie przechodzimy na czerwonym, nieustannie pakujemy się pod samochody, bez przerwy bandażujemy coś albo naklejamy plastry. Może dlatego właśnie ta pora roku, kiedy lodowy opłatek topnieje. Teraz jeszcze w dłoniach, za chwilę w dotyku słońca – z dnia na dzień cieplejszym, aż będzie jak dłonie. Budzące się majowym wieczorem jaśminowe odurzenie: dlaczego od tamtej pory roku, kiedy kawałek lodu topniał w moich dłoniach w parku, do teraz, kiedy wszystko wokół roztapia się, rozpływa w przejrzystym pięknie świata pełnego namiętności życia – a przecież tego oczekiwałem, to było nadzieją – dlaczego do teraz świat nie stał się krainą gojącą, kojącą, przytulającą, pełną tego, czego pragnie każda i każdy, a co nie nadeszło i tym razem. Nigdy nie nadeszło, a przecież pragnęliśmy tego każdego roku.

 

Anioły są kodeksowe i próbują załatwić problem za nas: nie przechodź na czerwonym, nie pakuj się pod auto. Ależ jest to nasze najwyższe pragnienie: przechodzić na czerwonym i niemal nikt nie staje się nigdy aż tak dorosły, aby z tego zrezygnować, aby posłuchać anioła. Stróż – też mi ktoś. Zrób tak, żebym przebiegł na czerwonym i ocalał. Mało – abym na drugi brzeg dobiegł i piękniejszy, i silniejszy. Podpowiedz – jak.

 

cóż nas spotyka

gdy się mijamy

uśmiech

 

Bo tamte anioły są z nieba. Jak komisja dla krzewienia moralności, nudna i zawsze trochę nadęta – swoją wyższością, bo ona jest moralna ze swojej natury. A my nie – też ze swojej natury. Ona ma kodeksy, a my bukiety chabrów do rozdawania, bukiety uśmiechu. Bukiety współodczuwania, współcierpienia, współradości. Bukiety wybaczeń. Może to? Może to, co w tamtej porze roku pomiędzy zimą a wiosną, porze roku o nazwie nadzieja było tak bardzo obecne?

 

na wyciągnięcie ręki

mam nocną lampkę

i ciebie

 

Tuż obok. Ale też idącego pustą ulicą nocą, którego kroki słyszę. Ale też bezsennego, którego przesuwający się cień widzę w oknie, kiedy przed świtem niebo robi się przejrzyście granatowe. Ale też zgodzonego z losem, pakującego kartony na wózek, kiedy rano wychodzę z domu i pozdrawiamy się przy śmietniku. Czasami rozmawiamy, czasami on poprosi a ja dam. Chętnie, bo przekażcie sobie znak pokoju. Na wyciągnięcie ręki – on też. Nawet przed innymi, bo bliżej wtedy do cudów.

 

z tobą zamienię wodę

w wino na każdym

weselu

 

Jakżeż zapomnieliśmy. Jakżeż zapominamy codziennie, nieustannie. I jak dobrze, że przydarzył się tamten dzień, tamten spacer w parku porą roku nazwaną nadzieją. Bo z niej wszystko inne, byle nie zapomnieć. Przekażmy sobie znak pokoju i tak pozostańmy. Na czerwonym świetle zawsze ktoś nam poda rękę. Potem my – jemu.

 

AUTOR: Jerzy Alski

ŹRÓDŁO: „Pegaz Lubuski”, nr 1 (76), 2019

 

Fragmenty wyodrębnione kursywą. Dwa pierwsze pochodzą z tomiku: Konstanty Ildefons Gałczyński, „Liryka 1926–1953”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1962. Trzy kolejne: Jerzy Hajduga, „Zatrzymać czasu chwile”, Wydawca MK 2018.